Czytałem relacje Janusza Rudzińskiego z Mistrzostw Europy juniorów z Tallina.
W pewnego rodzaju zdumienie wprowadził mnie tekst artykułu Upadek z duńskiego konia, w którym czytam, cytuję: „… Pewnym pocieszeniem może być piekielna siła duńskich deblistek. Na ubiegłorocznych mistrzostwach świata juniorów wyeliminowały w 1/8 finału rozstawioną z numerem 1 parę koreańską. Kiedy indziej ogrywały wyraźnie angielskie deble notowane w czwartej dziesiątce rankingu elity BWF, a nawet potrafiły nawiązywać wyrównaną walkę z najsilniejszym deblem Europy w osobach sióstr Gabrieli i Stefani Stojewych (13. BWF)…”
Pierwsza moja myśl: Duńczycy wyszkolili kolejną kobiecą parę deblową, która wkrótce będzie „zamiatać”, czyli bezproblemowo pokonywać większość (jeśli nie wszystkie) rywalek na światowych boiskach badmintonowych.
Coś mi jednak nie dawało spokoju, coś mi nie pasowało w przekazie nt. deblistek duńskich.
Ostatecznie doszedłem do wniosku: „… a niech tam, nie moja to „broszka”, znowu tracę swój cenny czas, za który nikt mi nie zapłaci, ale zobaczę, jak to wygląda naprawdę…”.
Na początek obejrzałem finał debla dziewczyn – Dunek przeciw Turczynkom.
Co zobaczyłem?
Zobaczyłem dwa deble, które znają i mają dość dobrze opanowane schematy taktyczne debla kobiecego.
Bardziej agresywną i bardziej wyrównaną parą była para turecka, pod której presją „pękła” psychicznie i ostatecznie – technicznie, popełniając więcej błędów technicznych – para duńska.
Następnie obejrzałem mecz polskiej pary przeciw Dunkom.
Oglądałem ten pojedynek, w miarę czasu jego trwania, z coraz większym niesmakiem.
Nasza para nie została nauczona gry podwójnej.
Przesadziłem, nasza para nie została nauczona:
– podstaw gry w badmintona: utrzymania lotki w boisku,
– podstaw gry deblowej: ataku i obrony oraz celowego przechodzenia z obrony do ataku.
Szkoda mi tych dziewczyn.
Zostały „zdołowane”: zakodowano im w ten sposób informację, że m.in. generalnie większość, jeśli nie wszystkie, Dunek jest nie do ogrania.
Zostały wystawione na bezpośrednie ośmieszenie ich samych i pośrednie ośmieszenie polskiego badmintona.
„Zasługi” przypisać należy nieudolnym szkoleniowcom i ich protektorom, którzy ich nominowali do roli szkoleniowców kadrowych.
Tymi „zasłużonymi” dla rozwoju polskiego młodzieżowego badmintona byli jacyś tzw. szkoleniowcy, nie nazwę ich trenerami, bo wygląda na to, że są „trenerami” z awansu społecznego, a nie trenerami, czyli ludżmi, którzy legitymują się gruntownym wyszkoleniem właściwym dla trenera badmintona, a nie dyletanta uchodzącego za „trenera” z nadania władzy Związkowej.
Mamy więc kolejną powtórkę z rozrywki: dyletant władczy mianuje trenerem kadry dyletanta szkoleniowego w ramach awansu społecznego, czyli strategii wsparcia ścieżki rozwoju kariery zawodowej byłych zawodników, stawiamy na wiedzę i dajemy szansę krajowym trenerom (pkt. 13 odpowiedzi zarządu na list Lecha Szargieja).
W tym cytacie zarząd przyznaje, że stawia na dyletantów z awansu społecznego, czyli na zasadzie: odbijali lotkę, to będą umieli – bez wiedzy i umiejętności wymaganych od dobrze wyszkolonego (oraz potwierdzenie umiejętności trenerskich wynikami szkolonych przezeń graczy) trenera – być szkoleniowcami na poziomie międzynarodowym, na poziomie najwyższym w Polsce.
Cytowane słowa decydentów PZBad-owskich tyczące zarządzania w sferze szkoleniowej zostały potwierdzone.
Wybrani przez tychże decydentów szkoleniowcy kadrowi udowodnili wynikami MEJ swoją jakość.
Żołnierze – zawodnicy – polegli.
Oficerowie – szkoleniowcy i generałowie – zarządzający mają się dobrze.
Kto jest winien?
Oczywiście żołnierze.
Oficerowie kazali żołnierzom strzelać. Zapomnieli tylko o jednym – nie nauczyli żołnierzy skutecznie strzelać.
Generałowie chcieli jak najlepiej.
Nie wyszło tak, jak generałom wydawało się?
No cóż – generałowie chcieli jak najlepiej, im się wydawało, że podejmują właściwe decyzje, decyzje niczym faktycznym nie poparte.
Czegóż wymagać od generałów, którzy są dyletantami w zarządzaniu szkoleniem wyczynowym?
Wszak pochodzą z awansu społecznego, chciałem powiedzieć: wyboru społecznego walczących o władzę grup o charakterze mafijnym (czyli: demokratycznie umawiajacych się!) drogą tajnego głosowania.
Co nam pozostało?
Nic nie zmieniać i bawić się dalej w „piaskownicy” z dyletantami w zarządzaniu sportem wyczynowym.
Albo: wybrać kandydata (nominata ministra?) który udowodnił już wcześniej, że też jest dyletantem w zarządzaniu sportem wyczynowym.
Albo: zmienić system na taki, w którym zminimalizuje się przypadkowy lub celowy wybór „swojego” dyletanta.
Czy są takie systemy?
Tak.